Podróżowanie po Etiopii przypomina trochę łącznie kolejno ponumerowanych kropeczek w dziecięcej kolorowance.
Farendżi (czyli tacy jak my) zaczynają od lotniska w Addis Abebie. W stolicy czeka na nich jeden z kilkunastu przystosowanych do gości z Europy hoteli i jedna z kilku restauracji dla cudzoziemców. Żeby się dostać do niektórych “lepszych” miejsc, takich jak ulubiona przez niemieckich emerytów (i lokalnych mafiozów) folklorystyczna restauracja Yod Abyssinia trzeba przejść kontrolę ostrzejszą niż na niejednym lotnisku. Następnie turysta może spróbować narysować sobą na mapie północnej Etiopii kółeczko i wyruszyć na tak zwany “historyczny krąg”. Trasą tą podąża, lekko licząc, 90% turystów. I nic dziwnego. Łączy ona najciekawsze i najbardziej wartościowe zabytki Etiopii (w dowolnej kolejności):
Podróżując między Gonderem a Aksum grzechem byłoby nie zaglądnąć na Dach Afryki – do Gór Simien; domu dżelad – “małp z krwawiącym sercem”, koziorożców abisyńskich i wilka etiopskiego. Zresztą czemu mamy nie zaglądnąć, skoro jest w programie? Może i tylko jeden dzień, ale z pewnością niezapomniany! Prawdziwemu maniakowi górskiemu (małpa człekokształtna z gatunku maniacus alpinus) z pewnością jeden dzień nie wystarczy. Dla tego gatunku niezbędne do życia jest przecież przeniknięcie w głąb każdego pasma górskiego, w które rzuciła go fantazja, niepohamowana chęć przygody lub szczęśliwy traf. Ponadto Maniacus alpins musi ko-niecz-nie zdobyć najwyższy szczyt. Tutaj jest to cztero-i-półtysięcznik Ras Daszen.
By zaspokoić potrzeby tego sympatycznego, uzbrojonego w wysokie buty i aparat fotograficzny z wielkim obiektywem, stworzenia trzeba spędzić w górach Simien przynajmniej sześć dni. Również ta wędrówka w 90% przypadków odbędzie się jak po sznureczku: od punktu do punktu, od kropeczki do kropeczki. Od obozu Sankaber do obozu Geech. Od obozu Geech do obozu Chenek. Od obozu Chenek do obozu Ambiko. Tutaj nastąpi atak szczytowy na Ras Daszen, a potem znów wędruje się z Ambiko do Chenek i z Chenek gdzieś hen w doliny, ogrzać się wreszcie i wypocząć po sześciu mroźnych, afrykańskich nocach. Zresztą kto powiedział, że zawsze trzeba sięgać, gdzie wzrok nie sięga, docierać do miejsc, gdzie przez ostatnie sto lat trafił wyłącznie Tony Halik, a w górach lawirować między szczelinami lodowcowymi, ukrywać się przed spadającymi serakami i biwakować nad pięćsetmetrową przepaścią w środku ściany? Czasem można zrobić coś “po bożemu”. Na przykład pospacerować sobie wśród małp i ogromnych lobelii w Złotym Rogu Afryki.
Taką właśnie wycieczkę chciałbym szanownym czytelnikom pokazać w sześćdziesięciu kilku obrazkach (nie licząc bonusowego zdjęcia brodacza).
Addis Abeba, czyli Nowy Kwiat (nazwa ta wydaje się nieco ironiczna) to miasto w którym najprawdopodobniej spędzicie dwa dni w życiu. Pierwszy i ostatni dzień wycieczki.
Przewodnik Lonely Planet trafnie porównuje stolicę Etiopii do indżery – sfermentowanego placka z mąki z miłki abisyńskiej, o kwaskowatym smaku i porowatej strukturze, narodowego i najpopularniejszego dania kuchni etiopskiej. Addis jest chaotyczna, przypomina żywą tkankę, która pęcznieje i rozrastającą się na różne strony. W mieście nie ma jakiegoś szczególnego wyraźnego centrum. Właściwie jest to ogromny zbiór najróżniejszych peryferii. W “reprezentacyjnej” dzielnicy Piazza znajdują się głównie sklepy z biżuterią, biurowce i banki skupione są przy dwóch-trzech ulicach, a bogaci ludzie mieszkają w willach na obrzeżach miasta. Reszta miasta to niskie budynki, często z blachy falistej, porozrzucane jak klocki na podłodze po kłótni dwóch pięciolatków. Oprócz tego najliczniej reprezentowanym stylem architektonicznym jest stan surowy. Kilkupiętrowe budynki z betonu, które nagle przestano budować i z godziny na godzinę porzucono, zostawiając je tak jak stały otoczone bambusowymi rusztowaniami. Najbardziej lubianym sposobem prowadzenia prac budowlanych jest tu prowizorka.
Stolica Etiopii dzięki temu na pierwszy rzut oka przypomina nieco skrzyżowanie Zakopanego, Czarnobyla (szczególnie z lotu ptaka) oraz afrykańskiej wsi i oczywiście niepozbawiona jest swoistego uroku. W wielu dzielnicach mieszkają ludzie, którzy przybyli z dalekiej prowincji i żyją dalej tak samo, jak w rodzinnych stronach, gdyż żadnego innego stylu życia nie znają, a Addis nie oferuje żadnej alternatywy. Noszą na plecach chrust na opał, przeganiają po ulicach kozy…
Na zdjęciu Merkato – dzielnica handlowa, dawniej ponoć największy rynek w Afryce. Kto szuka pięknego rękodzieła i ciekawych suwenirów trafił pod niewłaściwy adres.
Merkato jest wcieleniem tego, jak wielu ludzi wyobraża sobie Afrykę. Chaos, tysiące ludzi chodzących niespokojnie wte i wewte pomiędzy stertą śmieci i “straganami” (będących często po prostu towarem wyłożonym na brudnej ulicy), na których kupić można wszystko to, czego żaden turysta z Europy za żadne skarby nigdy nie kupi: trampki, rondle, tanie plecaki, ciuchy, kapcie, plastikowe butelki i karnistry, siekiery, owoce, warzywa, mięso zwierząt każdego bodaj gatunku występującego w Afryce. Gdzieniegdzie również liście czuwaliczki jadalnej, czyli owianego złą sławą czatu. Idealne miejsce, żeby na dzień dobry porządnie wystraszyć się Etiopii, zacząć bać się własnego cienia i każdego przechodnia, dojść do wniosku, że trafiło się do świata z Mad Maxa lub Fallout i zacząć planować natychmiastową ucieczkę.
Co ciekawe: widziane po raz drugi, ostatniego dnia wycieczki Merkato przestaje być piekłem z obrazu Hieronima Bosha, a zmienia się po prostu w zwykłe targowisko. Addis również wydaje się dużo bardziej przyjazne. Można w spokoju delektować się sokiem z awokado. I to na ulicy. Bez bramki z wykrywaczem metalu.
Kościół św. Jerzego (Bet Giorgis – poświęcony bodajże ulubionemu świętego w całym kościele etiopskim) w kształcie krzyża to najbardziej znany i jeden z piękniejszych spośród wszystkich dwunastu wykutych w skale świątyń Lalibeli.
Siedzieliśmy na zboczu ponad wkopaną w ziemię świątynią. Dokładnie w tym miejscu, skąd robione są wszystkie zdjęcia w przewodnikach, folderach i na stronach biur podróży. Nagle skądś dosłownie przyleciało mnóstwo ludzi odzianych na biało. Otoczyli nas dokładnie jak przed siedmiuset laty anioły króla Lalibelę, by zabrać go do nieba na szkolenie z zakresu architektury. Czterech silnych chłopaków przyniosło ciało przykryte białym materiałem. Błyskawicznie złożyli nieboszczyka do wykopanej na zboczu ponad kościołem dziury i przykryli kamieniami. Tylko najbogatsi mogą pozwolić sobie na nagrobki. Zgromadzeni żałobnicy płakali i lamentowali. Po chwili wszyscy rozeszli się równie szybko i niespodziewanie jak się pojawili. Wszystkie inne obrzędy kościoła etiopskiego trwają godzinami. Dla przyzwyczajonego dla polskich mszy katolików nieznośnie wręcz długo. Pogrzeb przeciwnie. Po kilkunastu minutach od pojawienia się orszaku, przy grobie nie było już zupełnie nikogo.
Księża przygotowują się na dziedzińcu Bet Meryam (czyli Kościoła Mariackiego) do jutrzejszych obchodów święta Meskel, upamiętniającego odnalezienie relikwii prawdziwego krzyża chrystusowego przez św. Helenę.
Wszystko wygląda identycznie jak w XIII wieku z wyjątkiem dwóch szczegółów. Pierwszą różnicą jest wykorzystanie niedostępnych za króla Lalibeli nowinek technicznych takich jak mikrofony i głośniki…
…drugim szczegółem są absolutnie obrzydliwe dachy na gigantycznych, ohydnych, metalowych słupach, które barbarzyńcy z Unii Europejskiej (Lalibela znalazła się na liście światowego dziedzictwa Unesco już w 1978 roku, jako jedno z pierwszych dwunastu miejsc na świecie) wybudowali nad wszystkimi tutejszymi kościołami z wyjątkiem św. Jerzego. Konstrukcje te są piękne jak zakopiańskie apartamentowce, dyskretne i pasujące do krajobrazu jak galeria handlowa przy oczku wodnym na Krupówkach, funkcjonalne jak most na zakopiance w Białym Dunajcu i potrzebne jak schody na Rysy. Mam nadzieję, że pomysłodawcy pójdą za ciosem i wybudują podobne dachy nad piramidami, Koloseum, wieżą Eiffla i kopalnią soli w Wieliczce. W końcu wszystkie te obiekty znajdują się na świeżym powietrzu.
Nie wszyscy duchowni zainteresowani byli wspólnym ćwiczeniem śpiewu w cieniu. Jeden wybrał samotną medytację w pełnym słońcu plecami do ohydnego dachu. Mam podejrzenia, że rozmyślał o tym, że współcześni biurokraci chcieli się poczuć jak prawdziwi koloniści i zostawić po swoim mizernym życiu jakiś ślad i udowodnili jak topornymi umysłami dysponują.
Albo o tym, co będzie na kolację. Nigdy nie wiadomo.
Aye pracuje w Lalibeli jako butowy i jest mistrzem w swoim fachu. Jego praca polega na tym, by pilnować butów turystów, w czasie, gdy zwiedzają kościoły, co zawsze robi się w samych skarpetkach, ewentualnie boso. Już przy drugim kościele wiedział dokładnie które buty należą do kogo, który turysta skończył zwiedzanie i trzeba mu podać obuwie, a który chce jeszcze trochę poprzebywać we wnętrzu świątyni. Jak na człowieka utykającego na jedną nogę i chodzącego o kulach poruszał się szybko i zwinnie po skałach oraz po wydrążonych w ziemi tunelach. Znał wszystkie zakamarki Lalibeli, zarówno Jerozolimy Ziemskiej jak i Niebiańskiej. Na przykład okolice połączonych świątyń Bet Golgotha i Bet Mikael, gdzie znajduje się…
… grób w którym pochowano Adama, pierwszego człowieka. Tego z Księgi Rodzaju. Symboliczne grobowce mają tutaj również Abraham, Isaak i Jakub.
Pod wieloma względami Etiopia przypomina mi Armenię. Oba kraje są od zarania dziejów chrześcijańskie i mają swój własny prawosławny kościół narodowy o wielowiekowych tradycjach oraz własne pismo. W obu znajdziemy wyjątkowe, nierzadko bardzo tajemnicze zabytki. Skały na Wyżynie Abisyńskiej mają podobny kolor, co na Zakaukaziu. Tu i tu ludzie są bardzo dumni z własnych tradycji. W obu krajach znajduje się wszystko co najstarsze, pierwsze, najbardziej starożytne i biblijne. Właściwie to do tej pory nie wiem, czy Adam i Ewa pochodzili z Etiopii czy byli Ormianami…
Starożytny fotel, starożytne zawiniątko, dwa starożytne kije (długi i krótki), pęczek starożytnego kabla do starożytnych głośników oraz starożytne kapcie. Być może należały jeszcze do Adama?
Najlepsze plenerowe dzieła sztuki tworzą się same. Tego land-artu nie powstydziliby się najlepsi i najbardziej doceniani europejscy artyści. Dzieło to jest godne Władysława Hasiora. Gdyby stworzył je Anglik lub Niemiec, pewnie dostałby za nie krocie. Czy ci panowie wiedzą, że fortuna przeszła im koło nosa?
Przy głównym placu Lalibeli trwają przygotowania do jutrzejszego święta. Młodzi krzątają się przy ustawianiu ogromnego stosu, który zapłonie nad ranem, dekorują ulice kolorowymi chorągiewkami i kwiatami meskel, przyklejają płyty kompaktowe do krzyży. Księża, policjanci i starszyzna w kowbojskich kapeluszach pilnuje porządku.
Zbierają się pierwsi farendżi z wielkimi aparatami. Chyba wszyscy, którzy są w Lalibeli, bo gdzie indziej mają być? Na szczęście niewielu. Poza nami jest jeszcze kilku Brytyjczyków, Francuzów i wycieczka z Izraela. Nawet największe “atrakcje turystyczne” Etiopii pozwalają uciec od masowej turystyki. Obchody święta Meskel nie mają nic wspólnego z cepelią na pokaz. Przybysze są tylko gośćmi. Mogą popatrzeć, pofotografować. Nic tutaj nie dzieje się specjalnie dla nich. Gdyby nas nie było – wszystko wyglądałoby identycznie.
Dla nieobeznanego z etiopską liturgią oka wieczorne uroczystości wigilii Meskel i ich poranna kontynuacja we właściwe święto, zwieńczona zapłonięciem krzyża na stosie, sprawiają wrażenie kompletnego chaosu. Księża, mnisi i jeszcze kilkadziesiąt osób o nieokreślonych funkcjach dostojnie przechadza się dookoła placu pod imponującymi, fantazyjnymi parasolami, oznaką czci i szacunku. Laskami pielgrzymimi ruszają w górę i w dół (Jezus z ziemi zstąpił do piekieł i wstąpił do nieba), a grzechotkami sistrum do przodu i w tył (Jezus został złożony do grobu i zmartwychwstał). Chórzyści, klerycy i kilkadziesiąt osób o nieokreślonych funkcjach śpiewa i klaszcze. Kilka różnych melodii intonowanych jest równocześnie i prowadzonych niezależnie od siebie. Poszczególne grupki ludzi nie zwracają na siebie uwagi i robią swoje. Czasem nieoczekiwanie wszystko zaczyna się przenikać i nagle łączy się. Rytm muzyki przyspiesza i zaczyna pulsować, zgromadzeni widzowie wydają głośne okrzyki radości, a dostojnicy ustawiają się w dwa rzędy i w tańcu zbliżają się do siebie i oddalają. Niemal skaczą.
Po chwili wszystko wraca do zwykłego toru, by po pół godziny znów przyspieszyć w kolejnym momencie kulminacyjnym. Ceremonia taka potrafi trwać nawet kilka godzin. Jest prawdziwie hipnotyczna i bardzo, ale to bardzo starodawna. Myślę, że wiele jej elementów może być nawet starszych niż chrześcijaństwo… Podobne podejrzenia mam co do samych kościołów w Lalibeli.
W takiej chwili można poczuć się jak bohater jednego z opowiadań Howarda Philipsa Lovecrafta, natrafiający przypadkiem na obrzędy pradawnego, sekretnego kultu ku czci jakiegoś nieznanego, przedwiecznego bóstwa.
Oto święty Jered. To właśnie jemu zawdzięczamy powstanie etiopskiej muzyki liturgicznej. Ostatnie lata życia spędził jako pustelnik w Górach Simien, doskonaląc swoją sztukę.
A to współczesny święty Jered. W klasztorze Aszeton Mariam, na wzniesieniu górującym nad Lalibelą o przeszło tysiąc metrów znajdują się takie skarby, jak święte księgi z XV wieku, a nawet starsze. Żadnych muzealnych gablot czy alarmów. Średniowiecza można dotknąć, można nim oddychać. Mam nadzieję, że nigdy nie dotrą tu urzędnicy z Unii i nie wsadzą tych ksiąg – razem z zakonnikami – do akwariów z pancernymi szybami.
Skoro jesteśmy przy książkach – mała dygresja…
DYGRESJI START. Najważniejszym, świętym tekstem do etiopskiej tożsamości narodowej i kulturowej jest Kebra Negast, czyli Chwała Królów Abisynii. To właśnie w tym dziele opisane jest dotarcie chrześcijaństwa do Etiopii, wizyta królowej Saby u Salomona, narodziny ich syna Menelika, czyli początki dynastii władców Etiopii. Można poczytać po polsku.
Największą polską klasyką z Etiopią w tle jest oczywiście Cesarz, przypowieść o Władcy, jego państwie, jego władzy, intrygach i w końcu upadku. Etiopskie fragmenty znajdziemy również w innych książkach Kapuścińskiego, jak choćby w zbiorze reportaży Heban, którego częścią jest wyjątkowo piękny tekst o Lalibeli, czy w tomie Gdyby cała Afryka.
Pisząc Cesarza Kapuściński zaczerpnął to i owo i z różnych źródeł, w tym z zapomnianej książki podróżniczej Mariana Brandysa Od Kairu do Addis Abeby. Chociaż autor nie posmakował poza hotelami i restauracjami zbyt wiele Afryki i najprawdopodobniej nie miał ani jednej okazji zabrudzić eleganckiej marynarki, książka Brandysa ma swój klimat i pięknie przenosi czytelnika w egzotyczny świat Egiptu, Sudanu, Etiopii i Erytrei lat pięćdziesiątych. Czasy, gdy Addis Abeba znajduje się jeszcze w bujnym lesie eukaliptusowym. Tę samą historię opowiedział autor w inny sposób jeszcze w powieści młodzieżowej Z Panem Biegankiem w Abisynii. Młodzieży już to jednak raczej nie zafascynuje. Polecam przede wszystkim młodym duchem miłośnikom Stasia i Nel, wliczając w to tych, którzy sami pamiętają lata pięćdziesiąte.
Drugim ciekawym, choć mocno już przeterminowanym w wielu kwestiach, źródłem jest Etiopia Jana Weraksy. Pomimo zdezaktualizowania wielu informacji jest to naprawdę fajna rzecz do poczytania w Górach Simien w namiocie przy czołówce.
Czytelnikowi-historykowi polecić można monumentalną Historię Etiopii Bartnickiego. Bez zacięcia historycznego jednak nie sposób nie pogubić się we wszystkich imionach i tytułach pojawiających się na kartach dzieła.
Alternatywą może być ciekawa, żywo napisana i obfitującą w wiele faktów oraz ciekawostek historycznych książka podróżnika i lekarza Wacława Korabiewicza, zatytułowana Słońce na Ambach. Pozycja łatwo dostępna, gdyż wznowiona niedawno przez Wydawnictwo Zysk i S-ka.
Miłośnikom historii polskiego alpinizmu w egzotycznych miejscach polecić można grubaśną książkę Andrzeja Wilczkowskiego Każdemu według marzeń, opisującą wyprawę z 1969 roku, w ramach której chłopacy wspinali się w Etiopii i poprowadzili kilka ciekawych dróg wspinaczkowych, w tym weszli na Ambę Wahni – niedostępny ostańca skalnego, na którego szczycie mieściło się więzienie, gdzie za czasów cesarza Fasilidesa przetrzymywano rodzeństwo następcy tronu, by uniemożliwić walki o sukcesję. Ich dokonania były tak spektakularne, że zaproszeni zostali na audiencję u Hajle Selassje.
Krótszy i zwięźlejszy opis wyprawy znajdziemy w opublikowanym w zeszłym roku wywiadzie-rzece z jej uczestnikiem i znanym filmowcem – Jerzym Surdelem.
Relację z tych wspinaczek i krótką charakterystykę więzień królewskich na wierzchołkach Amb poczytać możemy również w “Taterniku” z 1969 roku, który to numer znajdziemy tutaj:
http://pza.org.pl/download/taternik/315602.pdf
Z nieco nowszych książek też każdy może znaleźć coś dla siebie. Czy to napisaną “po bożemu” relację podróżniczo-krajoznawczą Wojciecha Bobilewicza Trzy filiżanki Etiopii, czy to postmodernistyczne hocki-kocki pod patronatem Gombrowicza w postaci książki Nowy kwiat cesarza (i pszczoły) Ignacego Karpowicza. W 2014 “etiopski” numer wypuściło czasopismo Literatura na Świecie.
Nie braknie na półce księgarń również etiopskich książek naszych rodzimych “travelebrytów”, czyli celebrytów znanych z podróżowania, ale akurat na to życie jest trochę za krótkie. Lepszym pomysłem jest poszperanie nieco w archiwalnych numerach “Poznaj Świat”, gdzie o górach Simien pisał m.in. Robert Gondek, facet, który ma chrapkę na zdobycie najwyższych szczytów każdego kraju w Afryce. W materii wycieczek do Etiopii nie zawodzi również internet. DYGRESJI KONIEC.
Dookoła klasztoru latają duchy. I to czwórkami. Zupełnie jak żołnierze z Westerplatte.
Może to polegli w zwycięskiej nad Włochami bitwie pod Aduą żołnierze Menelika II? Albo ofiary masakry odwetowej po próbie zamachu na wicekróla Włoskiej Afryki Wschodniej, Rodolfo Grazianiego w 1937? Zmarli w więzieniach prawdziwi lub wyimaginowani przeciwnicy Mengistu i reżimu wojskowego Derg? Czterech żołnierzy walczących w Erytrei, Ogadenie lub wojnie domowej po jednej ze stron? Duchy antyrządowych demonstrantów z plemion Oromo i Amhara zabitych przez wojsko na ulicach Gonderu dosłownie kilka dni przed naszym przyjazdem? Być może. Możliwe również, że to po prostu suszące się na płocie białe szaty zakonników z klasztoru z Aszeton Mariam, ale nie wydaje mi się to prawdopodobne.
Najlepszą i najbardziej lubianą przez farendżich restauracją w Lalibeli jest Ben Abeba, prowadzona przez szkocko-etiopskie małżeństwo (stąd człon Ben w nazwie po szkocku “góra, szczyt”). Mnie osobiście przypomina czapkę krasnoludka. Indżerę serwują przednią, a z tarasu widać całą Lalibelę: Centrum, z którego aktualnie wielu ludzi wyprowadza się na przedmieścia, dachy przykrywające kościoły oraz zupełnie nową dzielnicę. Tę, w której w barakach mieszkają robotnicy budujący okoliczne drogi. Sami Chińczycy.
CDN…