Wybieracie się na najwyższy szczyt Afryki? A może dopiero snujecie o tym marzenia? W obu przypadkach na pewno zainteresują Was ciekawostki o Kilimandżaro, które dla Was przygotowaliśmy.
Pierwszym Polakiem na Kilimandżaro był Antoni Jakubski: młody, dwudziestopięcioletni przyrodnik, doktor Uniwersytetu Lwowskiego. Na uczelni chodził na wykłady takich znakomitych osób jak Benedykt Dybowski, największy znany badacz Jeziora Bajkał. Nic więc dziwnego, że złapał podróżniczego bakcyla. W 1909 i 1910 roku spędził kilka miesięcy w Niemieckiej Afryce Równikowej, gdzie postanowił samodzielnie zmierzyć się z najwyższym szczytem Afryki.
Młody doktor napisał o swych afrykańskich przygodach książkę zatytułowaną “W krainach słońca”, która wyszła w 1914 roku we Lwowie. Nieszczególnie lubił zarówno czarnych mieszkańców Afryki, jak i niemieckich kolonizatorów. Dodatkowo odczuwał wielką pogardę dla czegoś, co dziś nazwiemy poprawnością polityczną, więc jego wspomnienia czytamy zgrzytając troszkę zębami. Możemy się jednak z nich dowiedzieć wiele o autentycznych stosunkach, jakie panowały wówczas w Afryce, poznać lokalny koloryt bez cienia pocztówkowej sentymentalności i wyobrazić sobie, jaka Afryka była przed stu laty.
Gdy tylko młody doktor Antoni ujrzał ośnieżone Kilimandżaro dopadły go wątpliwości:
“Przyznam się, że przybywszy do stacyi wojskowej Moschi (1170 m.) straciłem prawie zupełnie nadzieję wyjścia na szczyt, tembardziej, że w grę wchodziły przeszkody, zdawałoby się niepokonalne. Zaopatrzony jedynie w ubranie tropikalne, bez czekana do rębania stopni w lodowcu, samotny wśród bandy czarnych drapichrustów…”
Wyprawa zaczyna się 11 marca. Antoni Jakubski wyrusza w towarzystwie 2 przewodników poleconych mu przez protestanckiego misjonarza, 10 tragarzy oddelegowanych przez “młodego sułtana” (w tym “inteligentniejszych”), kucharza, służącego Mahmadiego oraz… żywej kozy.
Podczas wyprawy dezerteruje kucharz w towarzystwie jednego tragarza, wszystkie przybory kuchenne musi więc na swojej głowie nieść wierny Mahmadi. W nagrodę otrzymuje od Jakubskiego derkę, którą może przykryć się w nocy.
Poranny mróz w namiotach przywołuje w młodym wspinaczu wspomnienia z tatrzańskich wspinaczek, przede wszystkim Doliny Jastrzębiej. Tylko zamiast kosodrzewiny drzewiaste wrzośce…
Wraz ze zdobywaniem wysokości wszystkich uczestników wyprawy trapią bóle głowy i brak entuzjazmu. Do uszu Jakubskiego najczęściej dociera sformułowanie: “tutakufawote”, czyli “pomrzemy to wszyscy”.
W środku nieprzespanej nocy Antoni wyrusza na atak szczytowy w towarzystwie przewodnika Rsuo, wydelegowanego do niesienia Polakowi aparatu fotograficznego. Po pewnym czasie pozwala przewodnikowi wrócić do namiotu i wspina się na szczyt samotnie. Droga przypomina mu przejście przez Zawrat. Co chwile musi odpoczywać, wysokość i rozrzedzone powietrze rozsadzają mu głowę, czuje smak krwi w ustach, ale się nie poddaje.
W końcu 13 marca, 5 minut po godzinie pierwszej, staje nad kraterem Kibo. Widoki z okolic szczytu (Polak nie wychodzi na najwyższy punkt, ale nieco niżej) są niezapomniane.
Wracającego ze szczytu doktora witają przemarznięci tragarze. On tłumaczy im, że nie mają się z czego cieszyć, gdyż jako samotny podróżnik nie stać go na napiwki ani żadną inną formę “baksziszu”. Wszyscy razem schodzą do Moshi i Jakubowski udaje się w dalszą drogę, obracając się w czasem w stronę zdobytego wierzchołka, który “żegnał go z dala, setki kilometrów, cudny białością, dumny, wielki i imponujący”.
Po powrocie z Afryki dopadają Antoniego Jakubskiego obie wojny. Podczas pierwszej służy w Legionach Polskich, w czasie drugiej jest więziony w niemieckich obozach koncentracyjnych w Auschwitz i Mauthausen. W dwudziestoleciu międzywojennym pełni funkcję profesora na Uniwersytecie Poznańskim. Od lat czterdziestych mieszka w Wielkiej Brytanii, gdzie pracuje w British Museum. Umiera na emigracji w 1962 roku w walijskim Penley w ośrodku dla byłych polskich oficerów w służbie aliantów.
Po wielu latach prób pierwsi ludzie stanęli na wierzchołku Kilimandżaro 5 października 1889 roku. Dokonali tego niemiecki geolog Hans Meyer oraz zawodowy przewodnik i gwiazda europejskiego alpinizmu – Ludwig Purtscheller. Była to trzecia próba zdobycia wierzchołka przez Meyera. Przez kolejnych kilka dni panowie wychodzili na Kibo jeszcze trzykrotnie i wiele razy bezskutecznie atakowali wierzchołek Mawenzi. Podczas ekspedycji towarzyszyła im spora ekipa tragarzy, kucharzy i przewodników.
Jeden z nich, Yohani Kinyala Lauwo, osiemnastolatek z ludu Chaga towarzyszył im podczas drugiego wejścia na Kibo, stając się pierwszym Afrykańczykiem na szczycie. Chaga to trzecia największa grupa etniczna w Tanzanii. Mieszkają u podnóża Kilimandżaro i Mount Meru od setek lat. Góry te są dla nich święte, a Czaga nazywają Kilimandżaro swym domem. Góra potrafi pięknie się odwdzięczyć za okazany szacunek. Purtscheller zginął w Alpach w 1900 roku, Meyer zmarł w 1929 roku, a Lauwo? Prowadził wyprawy na Kilimandżaro przez siedemdziesiąt kolejnych lat. Na setną rocznicę zdobycia wierzchołka otrzymał w podziękowaniu dom w miejscowości Marangu i zmarł w wieku 124 lat.
W 1961 roku, na krótko przed ogłoszeniem niepodległości przez Tanganikę, jej przyszły pierwszy prezydent Julius Nyerere powiedział: “chciałbym, żeby na wierzchołku Kilimandżaro zapłonęła pochodnia. Światło, które będzie widoczne daleko poza naszymi granicami. Światło, które przyniesie nadzieję, tam gdzie była rozpacz, miłość tam, gdzie była nienawiść oraz dumę tam, gdzie było tylko poniżenie”. Tak się stało. Pochodnię zapalił na wierzchołku w dniu zakończenia władzy brytyjskiej w Tanganice, 9 grudnia 1961 roku Alexander Nyirenda. Pochodnia Uhuru pozostaje symbolem narodowym Tanzanii, a najwyższy punkt krateru Kibo, a zarazem najwyższe miejsce w Afryce nazwano Uhuru Peak, czyli Szczyt Zwycięstwa.
W 1964 Tanganika połączyła się z Zanzibarem, tworząc jedno państwo – Tanzanię. W 2010 roku wierzchołek zdobyli wspólnie synowie Juliusa Nyerere oraz krwawego dyktatora Ugandy – Idi Amina, trzydzieści jeden lat po wojnie między Tanzanią i Ugandą, która zakończyła się obaleniem reżimu Amina.
Do dziś odpowiedzialność za wielką popularność Kilimandżaro ponosi Ernest Hemingway, który rozsławił nazwę góry w opowiadaniu “Śniegi Kilimandżaro”. Dodajmy – średnio udanym romansie, w którym najwyższa góra Afryki występuje właściwie tylko jako ładne tło dla opowieści o polowaniach na wielkiego zwierza i rozterkach miłosnych.
W Polsce znani artyści rozsławili tą górę w zupełnie inny sposób… Góry, szczególnie te pozbawione wody, wydają się fantastyczną potencjalną metaforą katuszy przeżywanych na kacu. Najwyższa góra Afryki została określona jako najbardziej suchy szczyt, górujący nad rozpalonymi piaskami Sahary (po całonocnej popójce człowiek raczej nie przejmuje się szczegółami topograficznymi). Wiele mil do przejścia w pełnym słońcu, brak cienia i awaria wodociągów. Tortury, które da się przeżyć wyłącznie dzięki biblijnej obietnicy, że w niebie dają piwo. Takie właśnie straszne obrazy mieli przed oczyma chłopcy z Lady Pank, pisząc tekst do piosenki “Moje Kilimandżaro”.
Kilimandżaro – jako znana wszystkim góra, najwyższy szczyt Afryki i wierzchołek należący do Korony Ziemi – jak magnes przyciąga aktywistów i ekscentryków. Na Kibo próbowano bić wiele rekordów, organizowano tutaj najróżniejsze happeningi i akcje charytatywne.
W 1994 roku pod Kilimandżaro zjawił się Douglas Adams, słynny pisarz, autor serii “Autostopem przez galaktykę” i zapalony ochroniarz przyrody. By zwrócić uwagę na problem ochrony zagrożonych czarnych nosorożców, wszedł na górę… w gumowym przebraniu nosorożca. Do dziś, mimo usilnych starań wielu nieprzygotowanych turystów, pozostaje to zapewne najciekawszy ubiór na szczycie Kibo.
Masyw Kilimandżaro to – wbrew obiegowym opiniom – nie jedna góra, lecz trzy osobne kratery wulkaniczne. Najmłodszym, najwyższym i najbardziej znanym jest krater Kibo, którego najwyższy punkt nazywa się Uhuru Peak, mierzy 5895 metrów i jest celem wszystkich wypraw. Drugą górą w masywie Kilimandżaro jest, nieporównywalnie trudniejszy i dostępny wyłącznie dla wspinaczy, poszarpany szczyt Mawenzi (5150 m). Na uboczu leży jeszcze najniższy, najstarszy, najmniej wybitny z całej trójki krater Shira (3150 m), położony w pobliżu płaskowyżu o tej samej nazwie.
Co może wyniknąć z niewłaściwego policzenia wierzchołków? Tego możemy dowiedzieć się z dziejów organizacji wyprawy poszukiwawczej po zaginionych alpinistów, którzy chcieli zbudować most pomiędzy wierzchołkami w klasycznym skeczu Monty Pythona:
Faktem jest, że pokrywa lodowa na Kilimandżaro jest obecnie mniejsza o 82% od tej, jaką zmierzono na górze w 1912 roku. Jednak już sto lat temu zaobserwowano wycofywanie się lodu, a o globalnym ociepleniu nikt jeszcze wówczas nie słyszał. Dlaczego? W okolicach wierzchołka, temperatury nigdy nie podnoszą się powyżej zera, a zatem pokrywy lodowe nie mogą topnieć. Za ich odwrót odpowiedzialna jest przede wszystkim mniejsza ilość opadu i zjawisko sublimacji, czyli przejścia lodu bezpośrednio w stan gazowy.
Można więc stwierdzić, że Śniegi Kilimandżaro się nie topią, lecz… parują. Co więcej, niektórzy badacze twierdzą, że skutkiem globalnego ocieplenia dla Kilimandżaro będzie zwiększenie wilgotności powietrza i w konsekwencji powiększenie się lodowców.
Dla turystów sprawa jest ważna przede wszystkim ze względów estetycznych: każdy chce uchwycić na fotografii dumną sylwetkę lśniącego na biało Kilimandżaro. Miejscowi jednak patrzą na wieczne śniegi z wielką obawą: jest to jeden z ważniejszych zdrojów świeżej, zdatnej do picia wody.
Tradycyjnie – za najpopularniejszą i najbardziej uczęszczaną drogę na Kilimandżaro – uważa się naszą drogę Marangu. Bardzo podobną trasą na wierzchołek wszedł już pierwszy zdobywca góry, Hans Meyer w 1889 roku. Popularność drogi wynika przede wszystkim z faktu, że pozwala wejść na szczyt szybko (w 5 dni) i wygodnie, gdyż jest jedynym szlakiem, na którym turyści nie śpią w namiotach, ale w chatkach.
Przez wiele lat agencje trekkingowe reklamowały drogę Machame jako dzikszą, spokojniejszą i mniej zatłoczoną. I to skutecznie! Tak skutecznie, iż drogą Machame wchodzi obecnie na szczyt rocznie o osiem tysięcy osób więcej niż szlakiem Marangu, wszyscy zapewnieni, że idą mniej popularna trasą.
Na dodatek sezon na Machame ogranicza się wyłącznie do pory suchej, podczas gdy ruch turystyczny na Marangu, ze względu na możliwość spania w domkach, trwa przez cały rok. Jest to zatem nie tylko najwygodniejsza i najłatwiejsza trasa podejściowa na Kibo, ale również mniej zatłoczona niż konkurentka. Faktycznie dziką i niemal praktycznie pustą trasą jest szlak Umbwe. Jest on jednak bardzo stromy, trudny, nie zapewnia właściwej aklimatyzacji i uchodzi za średnio atrakcyjny widokowo.
Poszczególne szlaki na Kilimandżaro mają swoje potoczne nazwy. Nasza droga Marangu nazywana jest przez turystów “Coca-Cola Route”, a droga Machame to “Whisky Route“. Szlak Marangu jest najstarszą i najbardziej tradycyjną drogą wejścia na Kilimandżaro. Już sto lat temu miejscowa ludność i strażnicy parkowi sprzedawali w obozach turystom colę i inne napoje umilające zdobywanie wierzchołka. Stąd nazwa. Droga Whisky nazywa się tak, gdyż zawsze była cięższa oraz droższa od drogi Marangu. Tak jak whisky jest cięższa i droższa od coli. I bardziej boli po niej głowa.
Jak wygląda nasza wyprawa na Kilimandżaro? Pierwszego dnia po śniadaniu pakujemy nasz ekwipunek do samochodów i jedziemy do bramy parku narodowego Kilimanjaro. Po drodze szansa na ostatnie zakupy słodyczy czy napojów. Przy bramie Marangu będziemy musieli trochę poczekać przy załatwianiu formalności i formowaniu karawany. Czeka nas czterogodzinny marsz do schroniska Mandara, położonego na wysokości 2700 m n.p.m. Idziemy wygodną ścieżką poprzez gęsty las deszczowy. Wokół nas fikają koziołki małpy, a po zaroślach buszują mangusty. Po dotarciu do schroniska i małym odpoczynku, idziemy na krótki spacer aklimatyzacyjny do odległego o 850 metrów starego krateru. Z jego krawędzi otwierają się szerokie widoki na Kibo i poszarpaną grań Mawenzi. Kolacja i nocleg w schronisku.
Drugiego dnia naszym celem jest położone na wysokości 3720 m n.p.m. schronisko Horombo. Czeka nas około sześć godzin spokojnego marszu. Droga jest łatwa i niemęcząca, prowadzi przez otwarte łąki, porastające południowe zbocza stożka Mawenzi. Przekraczamy liczne potoki, płynące w głębokich parowach. Zbliżając się do schroniska obserwujemy, jak wraz z wysokością zmienia się roślinność. Pojawiają się fantazyjne kwiaty oraz osobliwe “drzewa” – senecje. Kolacja i nocleg w schronisku Horombo.
Kolejnego dnia czeka nas podejście aż na wysokość 4705 m n.p.m. do kamiennej chaty schroniska Kibo. Tak nazywa się nasze najwyżej położone miejsce noclegowe oraz główny stożek Kilimanjaro. Idziemy tak zwanym “górnym szlakiem” – zboczami Mawenzi na ogromną przełęcz pomiędzy Mawenzi i Kibo. Tu wita nas pustynny krajobraz. Jak okiem sięgnąć trudno dostrzec jakiekolwiek ślady życia. Po pięcio-, sześcio- godzinnym marszu wśród skał, żwirów i wulkanicznego pyłu docieramy do schroniska. Na tej wysokości mogą już wystąpić trudności aklimatyzacyjne objawiające się najczęściej bólami głowy i nudnościami.
Czwartego dnia startujemy na atak szczytowy o północy. Zabieramy tylko lekki ekwipunek osobisty, picie i batony energetyczne. Idziemy przy świetle latarek czołowych. Wspinamy się najpierw stromą, ale wygodną ścieżką kluczącą pomiędzy turnicami ze skamieniałej lawy a potem zygzakami, stromym usypistym zboczem. Po około 4-5 godzinach wspinaczki docieramy do Gilmans Point (5685 m n.p.m.), który znajduje się już na krawędzi krateru Kibo. Po dalszej półtoragodzinnej wędrówce krawędzią krateru wreszcie docieramy do jego najwyższego punktu i naszego celu – Uhuru Peak (5895 m n.p.m.), najwyższego punktu na mapie Afryki. Powinniśmy tu być akurat o wschodzie słońca. Ze szczytu rozpościerają się fantastyczne widoki na cały masyw, jak też i na szczątkowe lodowce go pokrywające. W oddali majaczy sylwetka innego wielkiego wulkanu – znanego nam już dobrze Mount Meru. Schodzimy w dół tą samą drogą do schroniska Kibo, gdzie jemy śniadanie. Potem marsz w dół do schroniska Horombo.
Ostatniego dnia po śniadaniu wędrujemy w dół do schroniska Mandara. Tam chwila na odpoczynek, lunch i oficjalne pożegnanie z naszymi afrykańskimi towarzyszami. To też czas, kiedy możemy podziękować za ich wysiłek tradycyjnymi napiwkami. Po lunchu już tylko 2-3 godziny spaceru przez las deszczowy do bramy parku, gdzie czeka na nas samochód. Przy bramie odbieramy certyfikaty zdobycia szczytu i pokrzepiamy się zasłużonym piwem o nazwie… Kilimanjaro.
Hubert Jarzębowski & Jarosław Figiel
A jeśli po lekturze nabraliście ochoty na wspólną wyprawę, to zapraszamy do zapisów:
https://www.exploruj.pl/package/kilimandzaro-mount-meru-i-safari-w-afryce/